12.05.2022, 05:11:54
Kiara – obiecałem.
Rok 1996. Młodszy syn ma 15 lat, a Kornik zaledwie dwa.
Na wschodnim brzegu jeziora Powidzkiego, między Kosewem, a Giewartowem żeglarski ośrodek wypoczynkowy miały zakłady TONSIL z Wrześni. Ośrodek działał prężnie, szkolił, ale też urządzał regaty. W jednych z nich postanowiliśmy wziąć udział.
Wiedzieliśmy, że sukcesu nie będzie. My, zupełnie zieloni żeglarze, Kornik był/jest znakomity w trudnych warunkach na wodzie, ale to jednak zupełnie nie regatowa żaglówka. To raczej koń pociągowy, a tu niemal Wielka Pardubicka. Płaskodenne i lekkie łodzie z laminatów wchodzące w ślizg przy silnych wiatrach, w tym olimpijskie 470-tki już na starcie stawiały nas na przegranej pozycji. W tej sytuacji naszym ambitnym zadaniem było nie zajęcie ostatniego miejsca.
Zamkniętą trasę liczącą około dwóch kilometrów wyznaczały trzy boje. Każdą z nich należało minąć odpowiednią burtą, a pilnowali tego sędziowie. Nie dostosowanie się to tych wymagań powodowało dyskwalifikację. Takie usytuowanie boi powodowało, że powrót do mety wymagał zaliczenia wszystkich żeglarskich kursów: na wiatr (bejdewind – wiatr wieje skośnie na burtę z przodu), z wiatrem (baksztag - wiatr wieje skośnie na burtę z tyłu), półwiatru(wiatr wieje prostopadle do burty) i fordewindu (wiatr wieje w osi żaglówki z tyłu). Metę wyznaczały dwie boje odległe od siebie o kilkadziesiąt metrów. Bieg nie był zaliczony, dopóki nie przepłynęło się między nimi.
Z naszego punktu widzenia pierwszy bieg był zgodny z przypuszczeniami – zajęliśmy osiemnaste, czyli ostatnie miejsce. W drugim emocje sięgnęły zenitu. Musiały być rzeczywiście duże, bo do dzisiaj pamiętam nazwę żaglówki, z którą toczyliśmy walkę o przedostatnią pozycję. Nazywała się „Szanter”, a żeglarzami było trzech siedemnastolatków.
Do mety było najwyżej sto metrów, a my płynęliśmy burta w burtę wyprzedzając ich o pół długości „Kornika”. Wszystkie regatowe atuty były jednak po naszej stronie. Płynęliśmy na wiatr i byliśmy po stronie nawietrznej, a oni w naszym cieniu. Płynęliśmy na boję wyznaczającą linię mety i gdybyśmy, zgodnie z przepisami, nie zrobili im miejsca, to na finiszu boja byłaby między naszymi żaglówkami z tą różnicą, że my na mecie, a oni poza nią.
Widziałem twarze chłopaków na „Szanterze”. Chłopcy byli pogodzeni z przegraną, bo meta była coraz bliżej, a oni wiedzieli, że się w niej nie zmieszczą. Żal mi się ich zrobiło.
By zrobić im miejsce wyostrzyłem (zmniejszyłem kąt miedzy linią wiatru, a osią łodzi). Ten manewr spowodował utratę prędkości, „Szanter” zrównał się z nami, a na linii mety wyprzedził nas o mniej niż trzydzieści centymetrów. Chłopcy na "Szanterze" szaleli. Odtańczyli jakiś taniec, wpadali sobie w ramiona tak, jakby wygrali całe regaty, jednak o podziękowaniach zapomnieli. Nastroju na „Korniku” nie muszę opisywać.
- Tomku, w sporcie jest tak, jak w życiu – tłumaczyłem synowi. – Nie zawsze się wygrywa, a poza tym warto jednak kierować się zasadą fair play.
- Tato, to co zrobiłeś to nie była fair play, ale frajer play – odpowiedział zdołowany syn.
Niepocieszeni wróciliśmy na kemping, a przez kilka kolejnych dni nasze wzajemne relacje uległy znacznemu ochłodzeniu.
Rok 1996. Młodszy syn ma 15 lat, a Kornik zaledwie dwa.
Na wschodnim brzegu jeziora Powidzkiego, między Kosewem, a Giewartowem żeglarski ośrodek wypoczynkowy miały zakłady TONSIL z Wrześni. Ośrodek działał prężnie, szkolił, ale też urządzał regaty. W jednych z nich postanowiliśmy wziąć udział.
Wiedzieliśmy, że sukcesu nie będzie. My, zupełnie zieloni żeglarze, Kornik był/jest znakomity w trudnych warunkach na wodzie, ale to jednak zupełnie nie regatowa żaglówka. To raczej koń pociągowy, a tu niemal Wielka Pardubicka. Płaskodenne i lekkie łodzie z laminatów wchodzące w ślizg przy silnych wiatrach, w tym olimpijskie 470-tki już na starcie stawiały nas na przegranej pozycji. W tej sytuacji naszym ambitnym zadaniem było nie zajęcie ostatniego miejsca.
Zamkniętą trasę liczącą około dwóch kilometrów wyznaczały trzy boje. Każdą z nich należało minąć odpowiednią burtą, a pilnowali tego sędziowie. Nie dostosowanie się to tych wymagań powodowało dyskwalifikację. Takie usytuowanie boi powodowało, że powrót do mety wymagał zaliczenia wszystkich żeglarskich kursów: na wiatr (bejdewind – wiatr wieje skośnie na burtę z przodu), z wiatrem (baksztag - wiatr wieje skośnie na burtę z tyłu), półwiatru(wiatr wieje prostopadle do burty) i fordewindu (wiatr wieje w osi żaglówki z tyłu). Metę wyznaczały dwie boje odległe od siebie o kilkadziesiąt metrów. Bieg nie był zaliczony, dopóki nie przepłynęło się między nimi.
Z naszego punktu widzenia pierwszy bieg był zgodny z przypuszczeniami – zajęliśmy osiemnaste, czyli ostatnie miejsce. W drugim emocje sięgnęły zenitu. Musiały być rzeczywiście duże, bo do dzisiaj pamiętam nazwę żaglówki, z którą toczyliśmy walkę o przedostatnią pozycję. Nazywała się „Szanter”, a żeglarzami było trzech siedemnastolatków.
Do mety było najwyżej sto metrów, a my płynęliśmy burta w burtę wyprzedzając ich o pół długości „Kornika”. Wszystkie regatowe atuty były jednak po naszej stronie. Płynęliśmy na wiatr i byliśmy po stronie nawietrznej, a oni w naszym cieniu. Płynęliśmy na boję wyznaczającą linię mety i gdybyśmy, zgodnie z przepisami, nie zrobili im miejsca, to na finiszu boja byłaby między naszymi żaglówkami z tą różnicą, że my na mecie, a oni poza nią.
Widziałem twarze chłopaków na „Szanterze”. Chłopcy byli pogodzeni z przegraną, bo meta była coraz bliżej, a oni wiedzieli, że się w niej nie zmieszczą. Żal mi się ich zrobiło.
By zrobić im miejsce wyostrzyłem (zmniejszyłem kąt miedzy linią wiatru, a osią łodzi). Ten manewr spowodował utratę prędkości, „Szanter” zrównał się z nami, a na linii mety wyprzedził nas o mniej niż trzydzieści centymetrów. Chłopcy na "Szanterze" szaleli. Odtańczyli jakiś taniec, wpadali sobie w ramiona tak, jakby wygrali całe regaty, jednak o podziękowaniach zapomnieli. Nastroju na „Korniku” nie muszę opisywać.
- Tomku, w sporcie jest tak, jak w życiu – tłumaczyłem synowi. – Nie zawsze się wygrywa, a poza tym warto jednak kierować się zasadą fair play.
- Tato, to co zrobiłeś to nie była fair play, ale frajer play – odpowiedział zdołowany syn.
Niepocieszeni wróciliśmy na kemping, a przez kilka kolejnych dni nasze wzajemne relacje uległy znacznemu ochłodzeniu.