19.03.2016, 16:20:56
Tak, znamy takie przypadki.
Chodzi mi szczególnie o te osoby, które zostały zdiagnozowane już po tym, gdy nowotwór pojawił się U NAS, w naszej rodzinie.
Wiecie, o co mi chodzi - ja jestem chory/chora, a oni wszyscy zdrowi, wolni, będą żyć długo i szczęśliwie.
Oni, zdrowi, wolni, szczęśliwi, współczują nam, dzwonią, pytają, w czym mogą pomóc, są pewni, że u nas rozpacz, załamka.
Tymczasem mija kilka, kilkanaście miesięcy, mija kilka lat - i odchodzą ONI, nie my.
Jeszcze słyszę w słuchawce telefonicznej głos mojej siostry, potem mego brata, przerażony, niepewny, współczujący.
Od pięciu lat nie ma już mego brata, od czterech - siostry.
Nowotwór płuc.
Nie ma dwóch najbliższych sąsiadów, dwóch kolegów z pracy.
Wszyscy młodsi od nas, lub w naszym wieku.
Mieli żyć długo i szczęśliwie.
Mąż tymczasem czuje się dobrze, pracuje, bawi się z wnukami.
Niezbadane są wyroki losu, nikt nie wie, kto będzie pierwszy.
Tak, życie uczy pokory. Śmierć też.
Chodzi mi szczególnie o te osoby, które zostały zdiagnozowane już po tym, gdy nowotwór pojawił się U NAS, w naszej rodzinie.
Wiecie, o co mi chodzi - ja jestem chory/chora, a oni wszyscy zdrowi, wolni, będą żyć długo i szczęśliwie.
Oni, zdrowi, wolni, szczęśliwi, współczują nam, dzwonią, pytają, w czym mogą pomóc, są pewni, że u nas rozpacz, załamka.
Tymczasem mija kilka, kilkanaście miesięcy, mija kilka lat - i odchodzą ONI, nie my.
Jeszcze słyszę w słuchawce telefonicznej głos mojej siostry, potem mego brata, przerażony, niepewny, współczujący.
Od pięciu lat nie ma już mego brata, od czterech - siostry.
Nowotwór płuc.
Nie ma dwóch najbliższych sąsiadów, dwóch kolegów z pracy.
Wszyscy młodsi od nas, lub w naszym wieku.
Mieli żyć długo i szczęśliwie.
Mąż tymczasem czuje się dobrze, pracuje, bawi się z wnukami.
Niezbadane są wyroki losu, nikt nie wie, kto będzie pierwszy.
Tak, życie uczy pokory. Śmierć też.