12.08.2020, 17:52:28
Mnie się wydaje, że się jednak rozumiemy.
Ale - skoro takie operacje się wykonuje, skoro NFZ za nie płaci, to znaczy, że były dowody na ich sens.
"Diabeł tkwi w szczegółach" - jaki sens?
Owszem, wielu medyków - a ty razem z nimi - uważa, że
po upływie 6 lat wyniki osób operowanych i tych leczonych bez ingerencji skalpela są praktycznie bardzo podobne
To znaczy - PSA rośnie, choroba postępuje.
O to chodzi?
Zgadza się, bo jak pisałam kilka postów wyżej - spadek PSA po ratującej limfadenektomii jest zwykle nietrwały.
Po co więc robić te operacje?
Bo nam nie chodzi o PSA, ani o progresję choroby, tylko o jeden czynnik - o czas przeżycia.
Starsi pacjenci pewnie pamiętają, że jeszcze 10 lat temu prostatektomię albo radioterapię radykalną proponowano
tylko pacjentom z rakiem ograniczonym do narządu.
Jeśli był jakikolwiek dowód na przerzuty - odmawiano terapii radykalnej, pozostawała tylko hormonoterapia.
Oczywiście, wielu pacjentów z rakiem niby ograniczonym do narządu, przerzuty już miało, zatem po leczeniu radykalnym i tak dostawali hormonoterapię.
I po latach obserwacji stwierdzono, że pacjenci "na hormonach", ale po operacji lub radioterapii radykalnej dłużej żyli, niż ci tylko na hormonach.
Po prostu w pozostawionej prostacie najwcześniej dochodziło do hormonooporności.
Dla laika to jest logiczne, bo tam rak jest "najstarszy", zatem już komórki zdążyły się zmutować.
(Nie wiem, czy to dokładnie w tym rzecz).
Zatem teraz operuje się/naświetla pacjentów nawet z przerzutami przy diagnozie.
Aby przedłużyć im życie.
Przypuszczam, że w kwestii ratującej limfadenektomii działa ten sam mechanizm - lekarzom chodzi o cytoredukcję,
o usunięcie "głównej masy guza", a drobne nowe ogniska przerzutowe będą potrzebowały trochę czasu, by się uodpornić na hormony.
Dosłownie - kupuje się czas.
Ale - skoro takie operacje się wykonuje, skoro NFZ za nie płaci, to znaczy, że były dowody na ich sens.
"Diabeł tkwi w szczegółach" - jaki sens?
Owszem, wielu medyków - a ty razem z nimi - uważa, że
po upływie 6 lat wyniki osób operowanych i tych leczonych bez ingerencji skalpela są praktycznie bardzo podobne
To znaczy - PSA rośnie, choroba postępuje.
O to chodzi?
Zgadza się, bo jak pisałam kilka postów wyżej - spadek PSA po ratującej limfadenektomii jest zwykle nietrwały.
Po co więc robić te operacje?
Bo nam nie chodzi o PSA, ani o progresję choroby, tylko o jeden czynnik - o czas przeżycia.
Starsi pacjenci pewnie pamiętają, że jeszcze 10 lat temu prostatektomię albo radioterapię radykalną proponowano
tylko pacjentom z rakiem ograniczonym do narządu.
Jeśli był jakikolwiek dowód na przerzuty - odmawiano terapii radykalnej, pozostawała tylko hormonoterapia.
Oczywiście, wielu pacjentów z rakiem niby ograniczonym do narządu, przerzuty już miało, zatem po leczeniu radykalnym i tak dostawali hormonoterapię.
I po latach obserwacji stwierdzono, że pacjenci "na hormonach", ale po operacji lub radioterapii radykalnej dłużej żyli, niż ci tylko na hormonach.
Po prostu w pozostawionej prostacie najwcześniej dochodziło do hormonooporności.
Dla laika to jest logiczne, bo tam rak jest "najstarszy", zatem już komórki zdążyły się zmutować.
(Nie wiem, czy to dokładnie w tym rzecz).
Zatem teraz operuje się/naświetla pacjentów nawet z przerzutami przy diagnozie.
Aby przedłużyć im życie.
Przypuszczam, że w kwestii ratującej limfadenektomii działa ten sam mechanizm - lekarzom chodzi o cytoredukcję,
o usunięcie "głównej masy guza", a drobne nowe ogniska przerzutowe będą potrzebowały trochę czasu, by się uodpornić na hormony.
Dosłownie - kupuje się czas.