29.01.2016, 19:02:38
Ten tekst napisałem w latem 2003 roku na kempingu nad jeziorem Powidzkim. Adresowany był do koleżanek i kolegów ze studiów w 30. rocznicę ich ukończenia. Wraz z innymi wspomnieniami został opublikowany na nieistniejącej już stronie internetowej.
Wanda
Pole biwakowe powoli budzi się ze snu. Słońce wstało wcześniej i teraz przygląda się własnemu odbiciu w pomarszczonej tafli jeziora. Wiatr szumi w gałęziach olch i topoli, szelestnie kołyszą się trzciny. Siedzę w przedsionku przyczepy kempingowej, a Wanda jeszcze śpi.
Wanda już wstała. Lekkie biwakowe śniadanie, przygotowanie żaglówki i płyniemy do Powidza.
Wanda skończyła lekturę „Polityki” i przygotowuje obiad. Znacie smak karkówki z grilla, chleba bez polepszaczy i pomidorów?
Wanda kończy kolejny rozdział skryptu z fizyki. Uczy tego przedmiotu i przygotowuje się do nowego roku szkolnego, ostatniego roku jej pracy zawodowej. Za rok będzie już na emeryturze.
A losy ludzkie dziwnie się układają. Wszyscy lekarze, o których wspomniałem, już nie żyją. Pod koniec lat osiemdziesiątych popełniła samobójstwo Urszula Kościuk. Nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat i opiekowała się obłożnie chorą siostrą. Kiedy dowiedziała się, że ma raka, to nie chciała być dla siostry ciężarem. W połowie lat siedemdziesiątych zmarła, też z powodu raka, Bożena Bazan - miała najwyżej trzydzieści pięć lat. W wieku pięćdziesięciu siedmiu lat umiera pani docent Halawa – ta od jajecznicy na boczku. Doktor Tawlas – polski Grek, syn emigrantów, w połowie lat siedemdziesiątych po raz pierwszy pojechał do Grecji. W Budapeszcie miał czołowe zderzenie z ciężarówką i zginął wraz z żoną w płonącej nowej Ładzie! I jak to wszystko wytłumaczyć? Czyżbym ja im przyniósł takiego pecha?
Wanda
Wciąż buty, buty, buty tupot nóg
Żołnierzu żegnaj ją, przeżegnaj jąOdchodzi pluton, wokół mgła i mgła
I tylko przeszłość nie zachodzi mgłą
Tak lub podobnie, bo pamięć już nie ta, śpiewaliśmy trzydzieści cztery lata wcześniej, też w sierpniu, podczas obozu wojskowego w Gorzowie Wielkopolskim. Ćwiczyliśmy równy wojskowy krok, przed przysięgą. Wtedy nie wiedziałem, że na drugi obóz z Wami nie pojadę.
Jest rok 1969, październik - początek trzeciego roku studiów. Dla mnie październik na zawsze pozostanie miesiącem refleksji nad tym, jak wiele w naszym życiu zależy od przypadku i ile tragedii może się zdarzyć, gdy po wypiciu alkoholu siada się za kierownicą. W październiku 1969 roku mijało pięć lat od śmierci mojego ojca. On był trzeźwy, miał tylko 37 lat i wracał z pola, pijany był motocyklista. Wtedy, w 1964 roku mój malutki świat względnej życiowej stabilizacji w jednej chwili legł w gruzach. Odszedł jedyny żywiciel naszej rodziny, a my nie byliśmy na taką ewentualność przygotowani. Jednak w 1969 roku jakoś sobie radziliśmy - renta mamy, trochę ziemi i dużo naszej pracy pozwalały na skromną egzystencję.
Jest sobota. Wracam zatłoczonym autobusem PKS do domu na podwrocławskiej wsi. Czuję się jednak fatalnie. Stan ten nie mija przez dwa kolejne dni i w poniedziałek odwiedzam studencką przychodnię. Przyjmuje mnie pani Urszula Kościuk. Wywiad, badania na cito i paskudna diagnoza - wirusowe zapalenie wątroby popularnie zwane żółtaczką. Dziwi mnie to, bo mając dziewięć lat już na nią chorowałem. Dużo później okaże się, że w dzieciństwie było to WZW typu B, a w 1969 WZW typu C - to prawdopodobny skutek wcześniejszych okresowych szczepień w studenckiej przychodni albo wizyt w gabinetach dentystycznych. Jeszcze nie wiem, że lekarze rozpoczynają walkę nie tylko o mój powrót do zdrowia, że stawka jest znacznie wyższa.
Szpital św. Józefa na Ostrowie Tumskim w pobliżu wrocławskiej Katedry przez najbliższe dwa miesiące będzie miejscem mojego stałego pobytu. Lekarzem prowadzącym jest Bożena Bazan - nie ma jeszcze trzydziestu lat i robi specjalizację.
Trzeci rok na Wydziale Elektrycznym Politechniki Wrocławskiej, to także kilka laboratoriów z kierunkowych przedmiotów. Obecność na nich jest obowiązkowa, a do zaliczenia same sprawozdania z ćwiczeń nie wystarczają. Bardzo chcę zaliczyć te laboratoria, rok i całe studia, a tu szpital i nieokreślony czas w nim pobytu.
Wyniki badań pokazują, że nie stanowię zagrożenia dla osób, z którymi się stykam, nie przebywam zresztą w szpitalu chorób zakaźnych. Wyniki mówią, że moja wątroba nie chce funkcjonować. W tej sytuacji proszę lekarzy o przepustkę na zajęcia laboratoryjne.
Jednym z czynników przy WZW, warunkujących powrót do zdrowia, jest spokój i uregulowany tryb życia. Lekarze to wiedzą i chyba dochodzą do wniosku, że stres wynikający z faktu, że nie zaliczę roku jest większy od tego jaki spotka mnie na zajęciach laboratoryjnych, bo taką stałą przepustkę dostaję. Dwa razy w tygodniu spotykam się z Wami. W szpitalu robię sprawozdania, uzupełniam notatki z wykładów. Dzisiaj już nie pamiętam, od kogo pożyczałem zeszyty, ani kto odwiedzał mnie w szpitalu. Bardzo za tę pomoc wszystkim Wam dziękuję.
Boże Narodzenie 1969. Wreszcie w domu. Dziwne, ale nie cieszy mnie to święto i nie cieszy bliskość najbliższych. Brakuje atmosfery szpitala, brakuje lekarzy, pielęgniarek i pacjentów. Zżyliśmy się przez te dwa miesiące i potrzeba kilku dni aby wrócić do normalności.
Zimowa sesja. Zaliczam wszystkie przedmioty i to dobrze zaliczam. Z moim zdrowiem nie jest jednak dobrze.
- Musi pan odpocząć. Musi pan pojechać do sanatorium - mówi Bożena Bazan – bo sprawa jest poważna.
Piszę standardowe podanie o urlop dziekański. Prodziekan też reaguje, standardowo. Uspokaja się po kilku minutach, gdy poznaje prawdziwy powód „dziekanki” i przeprasza. Wiosna 1970. Mam dużo wolnego czasu i dla mnie jest to sytuacja nie do zniesienia. W końcu sanatorium w Iwoniczu, powrót i nie pamiętam jakie wakacje. A może właśnie wtedy wędrowaliśmy szlakami Kotliny Kłodzkiej – pamiętasz Gabi?
Październik 1970. Znowu rozpoczynam trzeci rok, ale już z innymi studentami. Nowe twarze i ona - idealna figura, głos i charakter. Nienaganne maniery, cudowna bezinteresowność, najładniejsza buzia i nawet piegi na jej nosku są ładniejsze niż u innych dziewczyn. Taką po raz pierwszy zobaczyłem Wandę. Ona oczywiście nie wie, że jest taką właśnie dziewczyną. To była miłość od tzw. pierwszego wejrzenia, ale platoniczna miłość. Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że mogę mieć jakieś szanse w sytuacji, kiedy dziewczyn na roku było kilkanaście, a chłopaków stu pięćdziesięciu.
Wykłady, ćwiczenia, zaliczenia. Tak mija trzeci rok studiów, a po nim wakacyjna praktyka w Kijowie. Jest sympatycznie, tylko tak trudno zachować tę ścisłą dietę.
Kolejne sanatorium - tym razem w Szczawnie. Gdzieś po drodze kolejny szpital – tym razem klinika przy ul. Pasteura. Trafiam tam, bo wątroba ciągle funkcjonuje na granicy swojego i mojego życia. W klinice prowadzi mnie doktor Tawlas i pani docent Halawa. To właśnie jej zawdzięczam dietetyczny przełom, kiedy dwa lata później, podczas kolejnej wizyty kontrolnej na moje pytanie, kiedy wreszcie będę mógł jeść normalnie, zapytała na co mam ochotę? - Na jajecznicę na boczku - odpowiedziałem desperacko. - To spróbuj. Spróbowałem, rozpoczynając drogę do kulinarnej normalności. Wcześniej jednak był czwarty rok i kolejna klinika, tym razem przy ulicy Poniatowskiego - tej samej, przy której mieszkała Wanda.
Trzy semestry wspólnego studiowania ustawiły nasze wzajemne relacje na płaszczyźnie dobrej koleżeńskiej znajomości, może z odrobiną intrygującej sympatii, może niewinnego flirtu. Ta sama ulica, to pretekst, by zrobić kolejny krok i z duszą na ramieniu robię go. Proszę Wandę, by przynosiła mi do kliniki notatki z ćwiczeń i wykładów. Naprawdę nie wiedziałem wtedy, jaka będzie jej reakcja? Bałem się, że odmówi i piękny sen o pięknej nieznajomej pryśnie jak mydlana bańka. Wanda zgodziła się bez wahania, a ja natychmiast przeniosłem się z kliniki do siódmego nieba!
Na pierwsze spotkanie, oprócz notatek, Wanda przyniosła czerwonego tulipana. Kiedy kończył swój krótki żywot, jeden z płatków włożyłem do książki, w której zasechł. Pamiętałem o nim, kiedy w 1974 roku wymienialiśmy ślubne obrączki. Mam go zresztą do dzisiaj, chociaż gdzieś się zagubił w starych dokumentach. Teraz brzmi to banalnie, ale ten płatek był dla mnie symbolem wiary, że życie ma sens, że skoro ona jest przy mnie, to nie może być źle. Tę wiarę i nadzieję Wanda mi dała. Jestem przekonany, że na mój powolny powrót do zdrowia Wanda miała wpływ większy, niż wszyscy lekarze razem wzięci!
W klinice przebywałem pięć tygodni. W ciągu dnia przepisywałem notatki, a wieczorami, w sali wykładowej Akademii Medycznej, wspólnie przygotowywaliśmy się do egzaminów. Opuściłem tę klinikę z mało pocieszającą diagnozą marskości wątroby. Lekarz prowadzący pocieszał mnie jednak, że niektórzy pacjenci żyją z tym nawet trzydzieści lat. Nie wiem dlaczego założyłem wtedy, że będę tym ‘niektórym’, ale tak właśnie założyłem. Ponieważ był rok 1972, to tym, co stanie się w roku 2002 zupełnie się nie przejąłem.
W 1973 roku była obrona pracy magisterskiej, wręczenie dyplomów i początek zawodowego życia.
- Mam do pani bardzo osobiste pytanie – tak, już jako absolwent, zagaduję Urszulę Kościuk, lekarkę, która cztery lata wcześniej skierowała mnie do szpitala na Ostrowie Tumskim. - Czy z taką diagnozą mam moralne prawo założyć rodzinę?
- Jak najbardziej - odpowiedziała wtedy lekarka.
W marcu 1978 roku przychodzi na świat Rafał - dzisiaj w tej samej firmie realizujemy te same zadania. W czerwcu 1981 rodzi się Tomek – obecnie student Naszego Wydziału Naszej Uczelni. - Jak najbardziej - odpowiedziała wtedy lekarka.
A losy ludzkie dziwnie się układają. Wszyscy lekarze, o których wspomniałem, już nie żyją. Pod koniec lat osiemdziesiątych popełniła samobójstwo Urszula Kościuk. Nie miała jeszcze pięćdziesięciu lat i opiekowała się obłożnie chorą siostrą. Kiedy dowiedziała się, że ma raka, to nie chciała być dla siostry ciężarem. W połowie lat siedemdziesiątych zmarła, też z powodu raka, Bożena Bazan - miała najwyżej trzydzieści pięć lat. W wieku pięćdziesięciu siedmiu lat umiera pani docent Halawa – ta od jajecznicy na boczku. Doktor Tawlas – polski Grek, syn emigrantów, w połowie lat siedemdziesiątych po raz pierwszy pojechał do Grecji. W Budapeszcie miał czołowe zderzenie z ciężarówką i zginął wraz z żoną w płonącej nowej Ładzie! I jak to wszystko wytłumaczyć? Czyżbym ja im przyniósł takiego pecha?
A Wanda? W przyszłym roku będzie trzydziesta rocznica naszego ślubu. Cieszę się, że jesteśmy razem. I jestem pewien, że gdyby uszczegółowić to, co napisałem, gdyby wspomnieć o naszych wspólnych radościach i smutkach ściśle związanych z poprawą i brakiem poprawy stanu mojego zdrowia, gdyby nałożyć na to atmosferę normalnie biegnących zajęć na Naszym Wydziale i atmosferę życia w akademikach – to powstałby scenariusz filmu nie gorszego od tak popularnego wtedy „Love story”.
Wybaczcie, proszę, ten refleksyjny ton moich przemyśleń. Myślę, że w znacznym stopniu jest on efektem tego, że wtedy gdy razem studiowaliśmy, otarłem się o sprawy ostateczne. O sprawy tak bardzo nierealne kiedy ma się zaledwie dwadzieścia kilka lat, że chyba nigdy nie zdołały w pełni dotrzeć do mojej świadomości.
Edward
Jezioro Powidzkie, 2003